Czarni Olecko sezon 2016/2017 zakończyli w lidze okręgowej na 6. miejscu. Naszym rozmówcą jest trenerem drużyny seniorów Karol Sobczak.
— Czy 6. miejsce Czarnych jest dla Pana satysfakcjonujące?
— Przed sezonem prezes naszego klubu w rozmowie ze mną mówił, że interesuje go uplasowanie się drużyny na koniec sezonu w pierwszej szóstce. Pod tym kątem patrząc, plan został wykonany. Z drugiej strony, pamiętając nasze trzecie czy czwarte miejsce na koniec rundy jesiennej, której końcówkę mieliśmy bardzo dobrą, myślałem, że weszliśmy na jakąś ścieżkę stabilizacji. Drużynę, po połączeniu się Czarnych z Unią, udało się zespolić i zintegrować, co zaczęło przynosić efekty. Byliśmy drużyną, która miała bardzo mało porażek, bo tylko trzy w rundzie jesiennej. Mieliśmy też zdecydowanie najmniejszą ilość straconych bramek, bo raptem dziesięć. Ta zdobycz punktowa była dobrym prognostykiem przed rundą rewanżową. Przy odpowiednim przepracowaniu zimy i zdrowej konkurencji, która pod koniec rundy się wytworzyła w zespole, można było myśleć o czymś więcej, niż szóste miejsce. Wtedy można było nawet zaryzykować stwierdzenie, żeby włączyć się o walkę o drugie miejsce, bo lider był poza zasięgiem, i walczyć o awans.
— Jednak w rundzie wiosennej Czarni nie spisywali się już tak dobrze.
— Obie rundy pokazały, że mieliśmy problem ze strzelaniem bramek. Byliśmy drużyną, która nie potrafiła swojego sposobu gry, swojego potencjału i indywidualnych możliwości przełożyć na możliwości całego zespołu, by zawsze prezentować styl prowadzenia gry, który byłby charakterystyczny dla nas. Grając z drużynami słabszymi dostosowaliśmy się do ich poziomu, tak samo z mocniejszymi. To skutkowało tym, że byliśmy w stanie stracić punkty z drużyną z dołu tabeli, która teoretycznie nie powinna przysparzać nam problemu w zdobyczy punktowej. Z drugiej strony w meczach z „czubem” tabeli albo z drużynami, które rzeczywiście w lidze prezentowały piłkę w miarę poukładaną, gdzie nas skreślano przed samym meczem, potrafiliśmy wygrać lub urwać punkty.
— Z czego to mogło wynikać?
— To pokazuje brak stabilizacji, dyspozycji i poszczególnych zachowań na boisku na każdej pozycji i oznacza, że każdy z moich zawodników nie prezentował w każdym meczu tego, na co go stać. Uważam, że jest to kwestia mentalna, bo jeżeli człowiek w jednym meczu udowadnia, że umie grać, a w drugim nie potrafi powtórzyć swoich zdolności, to znaczy, że wszystko jest ukryte gdzieś w głowie i tu tkwi problem. W drugiej połowie pierwszej rundy w końcu mieliśmy jakąś stabilizację kadrową, bo linia obrony i linia pomocy zagrała kilka meczów z rzędu w tym samym składzie i ustawieniu, co miało wpływ na naszą postawę i na wyniki. W rundzie jesiennej już niestety tego nie było.
— Wynikało to chyba ze sporych problemów kadrowych?
— Już zimą w trakcie okresu przygotowawczego z różnych przyczyn posypała się nam cała obrona. Zabrakło Marcina Bokuniewicza z lewej obrony, który doznał kontuzji. Potem „złapał” trochę nadwagi i już się nie pojawił na treningach. Kontuzję złapał również Michał Wasilewski, która go wykluczyła praktycznie do połowy rundy rewanżowej, a to i tak dobrze, że jeszcze w nią wskoczył. Gdyby go nie było, to pewnie byłby dramat, bo Bartek Wiktorzak który go zastępował, wszedł na pozycję bardzo odpowiedzialną, jaką jest stoper. Jako młodzieżowiec nie miał wielkiego ogrania, a w dodatku ciążyła na nim duża presja, ale bardzo dobrze sobie poradził i fajnie się wprowadził do drużyny. Niestety, też doznał kontuzji stawu skokowego, która również wykluczyła go z gry praktycznie do końca rundy. Dlatego po kontuzji Wasilewskiego musiałem kombinować i najpierw parą stoperów byli Maciej Cichocki i Bartek Wiktorzak. Później na siłę, trochę awaryjnie, wrócił Michał Wasilewski. Na prawej obronie też cały czas trwała jakaś kombinacja, bo z jednej strony był Maciej Maciek Kosiński, ale dobrze też, że do zespołu wrócił Krzysiek Marczuk i wspomógł nam linię obrony, ale też musiał grać na stoperze na prawej obronie, więc linia obrony cały czas była ruchoma, zmieniała skład. To miało zły wpływ na naszą grę defensywną.
– Nie brakowało też Panu problemów z linią pomocy.
— W ogóle miałem duże problemy z jej skonstruowaniem, bo kilku chłopaków zrezygnowało lub z różnych przyczyn powypadało ze składu. Na początku wyglądało to całkiem dobrze. Na jednym sparingu miałem po 20 ludzi, z czego się bardzo cieszyłem, ale im było bliżej do rundy wiosennej, tym coraz mniej miałem zawodników. Skończyło się tym, że całą rundę wiosenną graliśmy 13 – 15 piłkarzami. Raz nawet w polu musiał grać bram-karz rezerwowy Eryk Karaś. W międzyczasie palec złamał Radek Czajko, a Michał Sadłowski z racji obowiązków zawodowych nie mógł nas wspomagać i cała drużyna trochę się posypała. Jeszcze w rundzie jesiennej kontuzji kolana nabawił się Miłosz Modzelewski, który w dodatku jesienią wyjechał na studia, i również nie mogliśmy z niego skorzystać. Nie dość, że ma potencjał piłkarski, to jest jeszcze młodzieżowcem, których nam bardzo braku- je. Tutaj nie mamy się czym pochwalić, bo oprócz tego, że nie mamy żadnej rywali- zacji między nimi, to muszą grać ci, którzy są. W ostatnich sześciu meczach miałem ich tylko dwóch – Adam Tusznio i Michał Wargala. Modliłem się o ich zdrowie, o kartki, żeby im się nic nie stało, bo inaczej każdy mecz gralibyśmy w dziesiątkę. To wszystko spowodowało, że przygotowania zimą nie szły tak jak potrzeba.
— Czy te wszystkie problemy i słabsze wyniki miały wpływ na atmosferę w drużynie?
— Oczywiście, że tak, bo nie tylko braki kadrowe źle wpływają na zespół, ale też brak rywalizacji obniża motywację sportową, bo podskórnie człowiek czuje, że jeżeli zagra i nie da z siebie wszystkiego, to i tak ma świadomość, że znowu zagra, bo nie ma rywali do swojego miejsca w składzie. To nie skutkuje dobrym podejściem do meczu i zaangażowaniem się na sto procent, bo zawsze są luzy w sferze wolicjonalnej i odpowiedzialności. Przez to traciliśmy głupie bramki i punkty. Powieliła się zasada z jesieni, gdzie ze słabszymi przeciwnikami nie mogliśmy uzyskać pozytywnych wyników, a to powodowało kolejne frustracje, które odzwierciedlały się dziwnymi zachowaniami w drużynie, o których wolę nie mówić. Irytowało mnie to, że zespół miał potencjał na więcej, ale sami sobie podcinaliśmy skrzydła. Zamiast mocno stanąć na nogach i w trudnych sytuacjach się integrować, budować, to można powiedzieć, że sami sobie przykładaliśmy pistolet do skroni i popełnialiśmy swego rodzaju seppuku. To bolało, ale z drugiej strony nie do końca na wszystko jako trener miałem wpływ. W pewnym momencie atmosfera nam zgęstniała, ale mam nadzieję, że pewne rzeczy są za nami i nie będzie to miało dalszego wpływu na poczynania naszej drużyny w przygotowaniach do następnego sezonu.
— Wydaje się, że drużynie brakuje charyzmatycznego lidera, jakim kiedyś był Kamil Szarnecki, który w trudnym momencie potrafi łby poderwać zespół do walki?
— Nie chciałbym być źle zrozumiany, bo mamy mocne punkty w drużynie, ale brak lidera jest odczuwalny. Michał Wasilewski, który jest kapitanem, jest naszą ostoją w obronie, jest Marcin Grygo, którego uważam za najlepszego bramkarza w naszej lidze. Można też powiedzieć, że Grzegorz Karaś jest takim naszym „sercem”. Daje nam dużo cech wolicjonalnych, zaangażowania, ale nie zawsze daje to efekt w postaci spokoju na boisku, rozsądku, dystansu do wydarzeń boiskowych, podpowiedzi czy przeniesienia ciężaru gry lub przyspieszenia, a czasem wręcz jej zatrzymania, aby zespół miał czas na zmianę na pozycjach. Nie mamy takiej osoby w drużynie i dlatego nasza gra z boku wygląda często chaotycznie, choć jest dużo walki i zaangażowania, czego chłopakom nigdy nie odmówiłem. Serce mają olbrzymie, ale nie mają tego spokoju, zimnej rozwagi i premedytacji w swoich poczynaniach na boisku. To często podnosi mi ciśnienie, gdy widzę to z ławki.
— Wspomniał Pan o bramkarzu Marcinie Grygo, który bez wątpienia był przez cały sezon najmocniejszym punktem w drużynie.
— Według mnie jest najlepszym bramkarzem w naszej lidze i powinienem życzyć mu gry w jak najwyższej lidze, ale trzeba dawać na tacę, żeby został z nami, bo jest bardzo mocnym punktem i ma bardzo duży wpływ na wyniki zespołu. To potwierdza starą maksymę piłkarską, że dobry bramkarz sam przynosi punkty drużynie, bo ta może mieć słabszy dzień i spowodować sytuację, że kolega ma w bramce więcej pracy. Wtedy od postawy bramkarza zależy czy przegramy, czy wygramy i Marcin udowodnił w niejednym meczu, że dzięki jego postawie sam dopisał nam punkty w tabeli.
— Jak to się dzieje, że Czarni słabiej spisują się na własnym boisku?
— Rok się temu przyglądam i szczerze przyznam, że jeszcze tego nie rozgryzłem, mimo że już trochę lat jestem przy piłce. Patrząc na cały sezon, to u siebie rozegraliśmy tylko jeden mecz, o którym mógłbym powiedzieć, że rzeczywiście graliśmy na własnym boisku i pokazaliśmy się z jak najlepszej strony. To był wygrany 2:0 mecz z liderem. W innych meczach mniej lub więcej, ale męczyliśmy się. Wyniki były różne, bo były zwycięstwa, ale mało przekonujące, może oprócz meczu otwarcia sezonu, w którym wygraliśmy 3:0 z Dobrym Miastem. Reszta spotkań, nawet jeśli je wygrywaliśmy, to po ciężkich perturbacjach, gdzie nie wiadomo było czy gramy u siebie, czy na wyjeździe. Pewnie ktoś z boku nie byłby w stanie rozpoznać, że jesteśmy gospodarzami. Co śmieszniejsze, w dużej ilości naszych wyjazdowych spotkań sprawialiśmy wrażenie, że to my jesteśmy gospodarzami. Dlatego większość dobrych meczów zagraliśmy na wyjeździe, czego przykładem w rundzie jesiennej jest mecz w Pasymiu, gdzie wcześniej lider nawet nie stracił punktu, a w końcówce bał się, że z nami przegra. Podobnie było w Orzyszu, gdzie zremisowaliśmy, a przecież mecz kończyliśmy w dziesiątkę. Na pewno sprawa tkwi w głowach naszych piłkarzy. Próbowałem na kilka sposobów podejść do nich, aby to zmienić, żeby mogli spokojnie w mecz wejść, ale to nic nie pomogło i to dla mnie nadal jest tajemnicą.
— Który mecz w wykonaniu Czarnych uważa Pan za najlepszy, a który za najgorszy?
— Zdecydowanie w całym sezonie najlepszy mecz rozegraliśmy z liderem, gdy z Błękitnymi u siebie wy- graliśmy 2:0, a potem zremisowaliśmy z nimi na wyjeździe, a także spotkanie spotkanie ze Śniardwami Orzysz, które uważam za bardzo solid- ny zespół. Jesteśmy jedyną drużyną, która nie przegrała z liderem, który w dodatku strzelił nam tylko jedną bramkę, a my jemu aż trzy. To pokazuje nasz potencjał i potwierdza, że mecz w Olecku nie był wygrany przypadkiem, że mamy możliwości, tylko potrzeba jeszcze paru cech, które muszą wypłynąć od zawodników, bo ja mogę rozrysować plan taktyczny i omówić wszystkie aspekty gry na każdej pozycji, ale to muszą realizować piłkarze, którzy jeśli tylko odpuszczą czy stracą koncentrację, to nic nie poradzę. Natomiast ciężko mi wskazać jeden nasz najsłabszy mecz, bo było ich kilka, gdzie wypadało naprawdę przepraszać kibiców. Na pewno żałuję bezbramkowo zremisowanego u siebie meczu z Dźwierzutami, z którymi zresztą zagraliśmy dwa okropne mecze, również w rundzie wiosennej było 0:0. Nie chcę już do tego wracać, bo wolę pamiętać te najlepsze mecze, choć z kolei po porażce szuka się powodów przegranej i stara się coś poprawić w grze.
— Kiedy rozpoczynacie nowy sezon i jak będą wyglądały przygotowania do niego?
— Sezon rozpoczynamy 12 sierpnia, przygotowania 10 lipca, a Puchar Polski już 29 lipca. Ten termin jest dla mnie trochę niefortunny, bo drużyna będzie w trakcie przygotowań. Dla nas najważniejsza jest liga, ale chcielibyśmy też w tym roku zaistnieć w Pucharze. Przy tej formule będzie ciężko, bo trzy tygodnie po rozpoczęciu przygotowań gramy w Pucharze. Zobaczymy też, co będzie z naszymi problemami personalnymi. Robimy ruchy, aby ten zespół poskładać. Być może pojawi się parę nowych twarzy, szczególnie ze strony młodzieżowców, na co bardzo liczę. Każda osoba, która zechce do nas przyjść na treningi i zmierzyć się z chłopakami w sensie rywalizacji sportowej, jest mile widziana. Nigdy nikomu nie odmówiłem miejsca na treningu i serdecznie zapraszam też tych, którzy chcieliby wrócić do zespołu. Mam nadzieję, że zaczniemy w bogatym składzie z ludźmi pełnymi werwy, animuszu, ambicji, aby ta drużyna nie była gorsza, niż w zakończonym sezonie i osiągnęła podobny lub na- wet lepszy wynik.
— Na zakończenie chciałbym spytać jak Pan godzi swoje liczne obowiązki zawodowe, społeczne, trenerskie i oczywiście rodzinne?
— Jeśli chodzi o moją żonę, to wiedziały gały, co brały, bo w piłkę grałem, gdy jeszcze nie byliśmy małżeństwem. Żona do mojego rytmu ligowego jest przyzwyczajona i nigdy nie robi mi z tego tytułu żadnych wyrzutów. Wie, że w jakimś sensie realizuję siebie, dopóki jeszcze czuję, że chcę to robić. Jednak połączenie wszystkich moich obowiązków czasami nie jest łatwe. Wiadomo, że sprawy zawodowe, czyli szkoła, są dla mnie priorytetem, bo przecież z tego chleb jem ja i moja rodzina. Natomiast radnym się bywa, a trenerem od czasu do czasu się jest. Staram się umiejętnie „podzielić” swoją głowę, aby problemy zawodowe zostawały w szkole, tak samo jak te związane z funkcją przewodniczącego rady miejskiej, i nie były balastem dla moich innych poczynań. Z kolei z funkcją trenera związany jest największy stres, ale staram się z tym sobie radzić. Znajduję też czas dla rodziny w taki sposób, aby nie dostawała w pakiecie nauczyciela, radnego i trenera. Mam nadzieję, że mi się to udaje.